Historycznie zdjęcia bez koloru pojawiły się dlatego, że technologia nie pozwalała stworzyć nic innego na mniej lub bardziej masową skalę. Kiedy pojawiły się kolorowe klisze, a Polaroid dał wszystkim natchmiastowe odbitki, nastąpił pewien zwrot i czarno-biała fotografia zaczęła być postrzegana jako ta bardziej artystyczna. Jako praktyk przyznam, że stroniłem raczej od niej. Według mnie na wielu obszarach jest bardziej wymagająca. Nie mamy w ręce milionów barw czy odcieni, nie namalujemy światłem zachodu słońca czy błysku w oczach roześmianego dziecka. Mamy skrajnie jasne i ciemne powierzchnie oraz obraz do pokazania.
Właśnie... jakie emocje nim będziemy mogli pokazać czy wywołać? Być może pierwszą myślą jest smutek i skojarzenie że zdjęciami właśnie zmarłych; media tak robią i to zapamiętowujemy. Być może oddamy nastrój związany z czasem minionym, wojennym (Rudy 102?). A może, przez surowość, pokażemy bunt, nonkonformizm?
Wiecie, jakie mi są bliskie skojarzenia? Bardzo często związane z samotnością, alienacją, pewnego rodzaju pustką. Niewykluczone, że któryś z filmów tak mi został w pamięci, że miasto w wersji black/white będzie dla mnie tym wymarłym, opuszczonym jakby po apokalipsie miejscem, a sportretowani w taki sposób ludzie - pozostawieni sami sobie, ze swoim życiem, uczuciami, emocjami. Nawet tłum wyda mi się samotny. Podejrzewam, że w tym przypadku działa swego rodzaju imprinting, wdrukowanie skojarzeń.
Swoją drogą ciekawe, czy tylko ja tak odbieram czarno-białe zdjęcia, nawet te robione #kalkulatorem...